Zima 1457
Leżała na ławie pokrytej starym futrem. Wokół niej unosiły się drobinki kurzu, a zapach wilgotnego drewna drażnił nozdrza. Woda przeciekała przez sufit, uderzając monotonnie o podłogę nieopodal zwisającej nogi Gabrieli. Trzeba załatać dachówki, pomyślała. Planowała jednak wędrówkę do Gildii Łowców, nie mogła zaoferować tego Berthinie. Nie było czasu. Kap, kap, kap... Zamknęła oczy. Nie cierpiała samotności. Słyszała przytłumione głosy zza ścian, dobiegające z zajętych pokojów. Ktoś się kłócił, ktoś się kochał...
Tylko ona leżała na korytarzu, walcząc ze zmęczeniem. Woda kapała. Kap, kap, kap...
Podniosła się do pozycji siedzącej i tępym wzrokiem popatrzyła w kierunku maleńkiego okienka znajdującego się w przeciwległej ścianie. Widziała z tego miejsca korony drzew podrygujące lekko na wietrze. Można było już bez większej trudności wychodzić na zewnątrz, ale Pil chciał pograć w karty. Nie miała na to ochoty, więc poszła na górę pod pretekstem drzemki. Nie udało jej się zasnąć. Jej myśli stale rozbiegały się w kierunki kompletnie niezwiązane ze snem. Skupiała się na dziurawym dachu, oknie i drabinie, którą widziała, dojeżdżając do karczmy. Miała przy sobie nieco żywicy i wosku. Metal nie powinien być pokryty szadzią...
Żwawym krokiem podeszła do okna. Było zaryglowane, ale otworzenie go nie stanowiło dla niej przeszkody. Wiedziała, jak je podeprzeć, by otworzyć mechanizm. Kiedy z cichym stuknięciem rozwarło się na całą swoją szerokość, uderzył ją podmuch zimowego powietrza. Podrażnił jej rozgrzane policzki i oczy, ale nie zraziła się tym. Natychmiast chwyciła drabiny, która znajdowała się tuż przy zewnętrznej ramie okna i zgrabnie wyskoczyła. Ktoś, kto uwalniał właśnie swojego konia, krzyknął zaskoczony. Nie usłyszała jednak całości komunikatu. Już była na dworze, a wiatr dął w jej uszy, zagłuszając dźwięki z dołu.
Wspięła się o kilka stopni, a metalowe okucia jej butów stukały o stopnie drabiny. Wślizgnęła się na dach i, poruszając się stabilną częścią dachu, zbliżyła się do miejsca, w którym musiała się znajdować dziura. Widziała stłuczone dachówki już z tej odległości. Uśmiechnęła się. Chwiejnym krokiem, wyrzucając na boki ramiona, zbliżyła się. Ktoś coś krzyczał, na dole musiała zebrać się grupka gapiów. Spodziewali się, że skoczy.
Ona jednak pochyliła się nad dziurą i ogrzała powoli marznącymi, smukłymi dłońmi fiolki z potrzebnymi specyfikami. Może nie było to długotrwałe rozwiązanie, ale skuteczne. Poprawiła dachówki, a potem pokryła warstwą prowizorycznego kleju. Nie zanosiło się na deszcz. Nic nie powinno ich w najbliższym czasie strącić, ani podmyć.
Kiedy podniosła się, dostrzegła, że wciąż obserwowało ją kilka osób. Kiedy uniosła czystą dłoń i pomachała im, rozległo się kilka kolejnych okrzyków. Nie umiała z tej odległości ocenić, czy były to dźwięki wyrażające podziw, czy raczej strach. Kiedy zawracała, zachwiała się kilka razy, ale miała sytuację pod kontrolą. Tylko pierwsze kilka kroków było niestabilnych, później szła tak pewnie, jak na początku.
Gdy wskoczyła z powrotem do ciepłego wnętrza karczmy, okazało się, że nieopodal okna czekała na nią już znacznie niższa Berthina, właścicielka zajazdu. Opierała ręce na biodrach i kręciła głową z dezaprobatą.
– Coś ty sobie myślała, dziecinko?
– Śnieg się topi. Załatałam dach.
Berthina milczała, wyraźnie zastanawiając się, jak skomentować całe to zajście, więc Gabriela dodała:
– Pewnie nim ściągnęłaby pani kogoś, kto się na tym zna, minęłoby wiele czasu, a konstrukcja całkiem by przemokła. To oznacza tylko wiele więcej niepotrzebnych napraw. Lepiej, gdyby ktoś się tym zajął tuż po zauważeniu urazu.
Berthina wciąż milczała. Gabriela przygryzła wargę. Czuła, jakby zrobiła coś niewłaściwego. Ukradkiem przymknęła okno, choć by je zamknąć całkowicie musiałaby się nieźle naszarpać.
– Nie żądam zapłaty. Należy się pani pomoc, szczególnie po tych dwóch... czy nawet trzech... tygodniach śnieżycy.
– Przyniosę ci pieniądze. I coś do jedzenia. Tobie też coś się należy.
– Nie trzeba...
– Szanuj starszą kobietę i jej dobroć. Jak każe ci jeść, to jedz – powiedziała staruszka, kierując się już schodami w dół. Gabriela pobiegła za nią. Musiała przyznać, że jak na tak podeszły wiek, poruszała się całkiem szybko.
Na dole czekał na nią już Pil z wyraźnym niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Musiał oglądać całą akcję z dołu, bądź jakiś jej fragment. Ktoś zaczął klaskać, ale reszta wydała się zupełnie tym niezainteresowana. Skupiali się zbyt na własnych kuflach i niedojedzonym śniadaniu. Część spała z głowami na stołach, a na podłodze od wielu dni zalegały plamy wylanych trunków.
– Proszę. Pieczone ziemniaki – powiedziała staruszka, podając jednego jej, a jednego Pilowi. Wciąż grzały przyjemnie w palce.
Wsunęła też kilka monet do mieszka Gabrieli, choć nie wiedziała, ile dokładnie. Cała ta dobroć porządnie ją zawstydziła, i ku zażenowaniu Pila, nie zamierzała tego ukrywać. Stale chodziła za właścicielką zajazdu, dziękowała i przepraszała, aż do ich rychłego wyjazdu z karczmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz