Jesień 1456
Słońce już dawno zniknęło za horyzontem. Trójka podróżników znajdowała się daleko od wszelkich terenów zabudowanych, więc nie pozostało im nic innego jak rozbicie obozu na łące.
Carlos, zamiast pomagać, zaczął stroić lutnię. Wydobywał kolejno z każdej struny dźwięk i poprawiał jego brzmienie dostosowując napięcie. Robił to na słuch; zresztą jak zawsze, nie zostawiając wiele przypadkowi. Akurat w tej jednej rzeczy był dokładny.
W tym samym czasie Pedro dorzucał drwa do ognia. W niebo wzbiły się chmary iskier. Carlos podniósł wzrok znad instrumentu. Ze złośliwym uśmieszkiem brzdąknął lutnią, a iskry poleciały na kolana Pedra.
– Ej!
– To nie ja – powiedział Carlos z niewinną minką. Po tym, wrócił do poprawiania napięcia strun. Wuj Andre zachichotał.
Pedro strzepnął popielaty kurz z kolan.
– Też mi coś – mruknął jakby do siebie.
Zdjął okulary, żeby je przetrzeć. Wtedy kryształ na położonym nieopodal kosturze maga zabłysnął. Pedro natychmiast wyprostował się i zaczął wodzić wzrokiem po niemalże zupełnie ciemnej okolicy.
– Co się dzieje, synku? – zapytał wuj Andre.
– Pedro znów ma swój napad. Wrażliwość jelenia – zachichotał Carlos.
Pedro jednym ruchem podniósł kostur, a drugim przywołał na siebie brakujące elementy zbroi (poza hełmem bo tego nie zwykł w ogóle nosić). Carlosowi zrzedła mina na ten widok. Zrozumiał, że braciszek naprawdę szykuje się do walki.
– Pedro? – zapytał wuj.
– Cisza – zarządził mag. Wpatrywał się w jakiś punkt na łące w oddali. Coś tam było. Cień na tle nocnego nieba. – Koszmar. Kryjcie się – oznajmił Pedro.
– Smith nie chowa się przed zagrożeniem – Andre wstał z miejsca i wyjął z pochew dwa długie noże. Wypiął dumnie pierś.
– Może powtórzę... KOSZMAR. Klasa co najmniej dziesiąta.
– Jesteś pewien, że chcesz iść tam sam? – spytał. – Carlos, ty drżysz! – dodał, spoglądając na drugiego "bratanka".
– Co? W-wydaje ci się, wuju.
Pedro ruszył naprzód.
– Zostańcie tu i weźcie z ognia po pochodni. Powinny odstraszyć potwora. Gdyby to nic nie dało uciekajcie w dwie różne strony – poinstruował bliskich na odchodnym.
Mag zaczął gromadzić w krysztale kostura energię. Kamień lśnił coraz jaśniej. Teraz nie było już mowy, że Koszmar przegapi sylwetkę Pedra. I o to właśnie chodziło. Mag wiedział, że wuj Andre był gotów stanąć do walki z potworem, ale w jego ocenie mężczyzna nie miał dość doświadczenia, by podołać zadaniu. Nie mówiąc już o ubywających z wiekiem siłach. A Carlos... cóż, Carlos jako początkujący łowca również nie powinien zbliżać się do Koszmara ani vice versa.
Pedro osobiście zadba by tak było.
Wreszcie mag był w stanie wyraźniej dojrzeć potwora. Przypominał on coś między przerośniętym humanoidem a żubrem. Miał za to głowę przypominającą futrzastego krokodyla.
Koszmar ruszył w kierunku Pedra. Najpierw powoli, by wkrótce przyspieszyć do galopu. Mag skupił w sobie wszystkie siły i wypuścił w stronę monstrum czar zamrażający. Bez żadnych wspomagaczy nie wystarczyłoby mu energii na unieruchomienie całego potwora, więc wymierzył w jego łapy. Żubr chciał skoczyć w stronę maga i zadać śmiertelny cios, ale nie zdołał oderwać się od ziemi. Koszmar warknął głośno i szarpnął. Wyłamał z lodu jedną łapo-dłoń. Miał jednak poważny problem z pozostałymi.
Nie pozostało wiele czasu, trzeba zadać teraz cios w...
– Ataaaaaaaak! – krzyknął nagle ktoś za Pedrem. Chwilę potem obok maga przebiegł Carlos. Wykonał niedokładny gest rękami, ale mimo tego wypuścił z nich jęzor ognia. Nie byłby to głupi ruch, w końcu koszmary są wrażliwe na ogień. Gorzej, że młodszy z braci nie patrzył gdzie celuje i płomienie ledwo liznęły łapy koszmara.
– Carlos! – krzyknął Pedro. Złapał Carlosa za ramię i odciągnął od potwora.
– Pomagam! – ucieszył się młodszy. Zaraz po tym stwierdzeniu Pedro musiał odciągnąć go jeszcze dalej, by nie trafiły go szpony monstrum.
Na tym etapie Pedra nie zdziwił fakt, że monstrum było już wolne. Coś lub KTOŚ roztopił lód na jego łapach.
– Kazałem wam nie podchodzić!
– Ja się nie boję! Będą opiewać w pieśniach moją odwagę... – zaczął Carlos. Przerwało mu mocne huknięcie; Pedro odparowywał magiczną energią kolejny cios.
– Tak, szczególnie, jeśli coś ci się stanie, nieprawdaż?! – warknął starszy.
Koszmar rozdziawił krokodyle szczęki i przechylając głowę ruszył na Pedra, który stał między nim, a Carlosem. Mag w odpowiedzi włożył w te kleszcze swoj kostur skutecznie uniemożliwiając ich zamknięcie. Potem znów użył zaklęcia przywołującego mróz i unieruchomił tak cały łeb koszmara.
– Tu nie chodzi o "odwagę"! – rzucił Pedro. Po tym, wydobył kostur z rozdziawionej paszczy oszołomionego koszmara, użył go żeby utworzyć w swojej dłoni gruby i ostry jak brzytwa lodowy szpikulec. Następnie rzucił go po łuku prosto w kark koszmara. Pocisk wbił się ponad metr wgłąb czarnego cielska; jego czubek przedostał się na drugą stronę szyi. Koszmar zadygotał i upadł, krusząc lód na swojej paszczy o kamienie.
Carlos wzdrygnął się, kiedy monstrum opadło na ziemię. Pedro podszedł do brata z delikatnie mówiąc, niezadowoloną miną.
– Jedną rzeczą jest nauka poprzez praktykę, a drugą bezmyślne pakowanie się w sam środek poważnego zagrożenia – mruknął twardo. – To był Koszmar klasy jedenastej. Czy ty masz świadomość, co mogło się stać?
– Braciszku, przecież nic się nie stało.
– Pedro, Pedro, nie traktuj go tak surowo... – mruknął wuj Andre podchodząc do przybranych bratanków.
– Czas najwyższy żeby ktoś potraktował go sprawiedliwie! – rzucił w odpowiedzi Pedro.
Nagle jego kostur znów zabłysnął. Mag nie dezaktywował jeszcze zaklęcia wykrywającego różnego rodzaju potwory i inne zagrożenia.
– Och, więc tobie się wydaje, że... – zaczął Carlos, marszcząc czoło. Przerwał jednak tę myśl widząc, że jego brat odwraca wzrok. – Halo! Mówię do ciebie!
Pedro ruszył na wzniesienie, zza którego wcześniej wyłonił się Koszmar. Przedzierając się przez wysoką trawę dotarł na jego czubek. Wpatrywał się tam w coś przez chwilę.
– Wracajcie do obozu – Po tych słowach zbiegł za wzniesienie.
– "Wracajcie do obozu" – spapugował go Carlos. – Wujku, idziemy.
Wuj Andre podążył ze swoim ulubieńcem śladami Pedra.
Co takiego mógł on znaleźć, co...
– Uwaga! – krzyknął starszy z mężczyzn.
Obaj natychmiast wycofali się. Między nich wpadł kolejny Koszmar, przewracając obu na ziemię. Zwierz pozbawiony oczu z pyskiem podobnym do psa, ale z kopytami konia. Gdyby zamiast nich miał pazury, ktoś mógłby zostać pozbawiony kończyny.
Koszmar parsknął i warknął. Odwrócił głowę w kierunku Carlosa. Już miał atakować, kiedy o jego głowę rozbił się lodowy szpikulec. Po chwili nadleciał kolejny, przebijając mu szyję. Potwór chwilę jeszcze próbował łapać ostatnie oddechy, ale wkrótce również padł na ziemię.
– Kolejny? – zdziwił się Andre.
– N-nie wiem – odparł Carlos, podnosząc się z ziemi. Syknął, pocierając obolałe ramię.
– Co wy wyprawiacie – krzyknął szeptem Pedro. – Tu się roi od Koszmarów!
– Raczysz wyjaśnić, dlaczego? – mruknął wuj.
– Skoro tak bardzo chcecie zobaczyć, śmiało, zapraszam – fuknął starszy z braci.
Carlos niepewnie wystawił głowę zza wzniesienia, na którym się znajdowali. Wuj Andre nieco śmielej wszedł wyżej, by rozejrzeć się po okolicy. Zmrużył oczy, którym nadal ciężko było funkcjonować w ciemności. Pedro westchnął, stąd niewiele zobaczą o tej porze, ale niebezpiecznym było sprowadzać ich tam na dół. Podniósł kostur, gromadząc chmury nad nimi. Przesłał między cumulusami dwa pioruny, żeby chociaż przez chwilę rozświetlić ten teren. Rozległy się dwa grzmoty i ziemię na krótką chwilę spowił blask błyskawic. Wuj Andre otworzył szerzej oczy.
– Czy to... Skąd tu... – wydusił.
– Ja nic nie widziałem! – poskarżył się Carlos. – Zrób to jeszcze raz.
– Lepiej dla ciebie, że nie widziałeś – powiedział słabym głosem wuj, odciągając Carlosa z powrotem w stronę obozu.
– Nic dziwnego, że zebrały się tutaj Koszmary – powiedział Pedro. – Zwierzchnicy nawet nie próbowali sprzątnąć tylu ciał...
Andre potarł ręką czoło.
– Idziemy dalej na zachód – zarządził mag. – To nie jest miejsce na postój, a tym bardziej na nocleg. Lada chwila zbierze się tutaj więcej potworów.
Powiał wiatr ze wschodu. Przyniósł ze sobą drażniący nozdrza odór śmierci. Carlos zasłonił sobie nos swoim płaszczem.
– Zbieramy rzeczy i idziemy dalej – powiedział Pedro.
Kryształ znów zabłysnął. W oddali dało się słyszeć złowrogie pomruki.
– Ale chyba nie obejdzie się bez walki.
Wuj Andre drżącą ręką podniósł nóż. Carlos stanął bliżej Pedra. Ten przygotował kolejny ostro zakończony szpikulec ze zbitego lodu.
– Jak dużo ich tu jest? – jęknął najmłodszy uczestnik wyprawy.
– Tyle, ile liczy lokalna kolonia. Ten pierwszy pewnie był zwiadowcą.
<C.D.N.>