Jesień 1457
Zielonowłosa elfka zaczęła się śmiać. Miała szybki, dynamiczny głos.
– Nie... nie dzieciaki. Jesteśmy łowcami.
Łowcy. Tutaj. Po tylu latach. Czyżby utworzyła się nowa Gildia...? Nie, to niemożliwe. W jaki sposób mieliby tego dokonać? Nie został przecież nikt prócz niego samego... Może jednak?
– Kto nad wami dowodzi?
– Nikt. Sami sobą rządzimy. Na tyle, ile umiemy – Wzruszyła ramionami. – Jest trochę chłodno, nie sądzi pan? Zaprosiłabym pana do siebie, ale... wstyd to przyznać, ale buduję sobie tylko przeciekające szałasy.
Potarła swoje ramiona i zaśmiała się nerwowo. Miała na sobie tylko lnianą bluzkę i brązową, skórzaną kurteczkę. Wyglądała na starannie wykonaną, ale i na zniszczoną. Musiała być ostatnio u krawca lata temu.
– Szałasy bywają sympatyczne – powiedział powoli, siląc się na uśmiech. Zacisnął mocniej palce na swojej drewnianej lasce.
Miał nadzieję, że nie został sam. Wątpił, żeby jego przyjaciele zdecydowali się na pełnienie funkcji zwykłych, szeregowych łowców. Przed laty zawsze chętnie dzielili się swoją wiedzą i doświadczeniem, podobnie jak Lestat. Mogli być mentorami tutejszych młodzików... Elfka jednak nie wspominała o kimś takim. Ponadto wszyscy zawsze pozostawali zgodni co do tego, że Gildią powinna dowodzić jedna osoba. W przeciwnym razie zawsze powstawał chaos. Przerabiali to kilka razy i doprowadzenie tego do ładu nie powiodło się ani razu. Niemożliwe, żeby zmienili zdanie w tak krótkim czasie...
<C.D.N.>