Zima 1457
Nie minęło dużo czasu, a ukazała mu się długa i szeroka ulica Żwirowa. Było niewiele po południu, więc zwyczajowy czas na burdy jeszcze nie nadszedł. Szedł wzdłuż, kierując się do znanego sobie sklepu na jej końcu. Rozglądając się nieznacznie, dostrzegał, że i tu szkody po śniegu są reperowane. Zapadłe dachy, uszkodzone ściany i wiele temu podobnych obrazów.
Gdy przechodził koło jednego z rozwidleń, dotarł go specyficzny zapach. Kojarzył go, chciał jednak upewnić się co do jego źródła. Boczną ścieżką dotarł na w półotwarty plac, gdzie kilka miesięcy temu na słupach wisiały dekoracje z ciał nieszczęśników, dla który lokalne konflikty nie wyszły na dobre. Tym razem okolice zdobiło ognisko ulokowane na obrzeżach skwerku.
Oprawszy się o ścianę jednego z bocznych budynków, dojrzał, jak pracujący mieszkańcy dokładali to drewna, to kolejne ciała do płonącego stosu, z którego ciemny dym ulatywał w kierunku jasnoszarego przez chmury nieba.
– I jak się podoba widok, łowco? – Gdzieś z boku dobiegł stary ochrypnięty głos.
– Dziwi mnie, że ty nie leżysz wśród ciał – odparł łowca, podając dłoń starcowi na przywitanie.
– Hre hre – zaśmiał się lekko, wydobywając z siebie jednocześnie odgłosy wieloletniego zużytego gardła – Jak widać jeszcze nie mój czas, choć i ten się zbliża.
– Jak na każdego. Ilu mniej więcej?
– Na razie, ze dwa tuziny – wyciągnął naładowaną już fajkę spod mocno połatanego i wynoszonego już płaszcza. Nim zdążył wydobyć krzesiwo, Regis drobnym ruchem dłoni posłał w kierunku komina kilka iskier, rozpalając zawartość. Właściciel kiwnął głową na znak podziękowania, po czym dalej kontynuował – ale jeszcze zwożą z reszty miasta. Chłód przyniósł żniwa.
– Najwięcej ucierpiało u was.
– Tak, tak to bywa u biedoty.
Stali jeszcze chwilę, po czym leciwy głos znów się odezwał.
– Martwi to zawsze straszny widok.
– I takie stosy nie są mi obce.
Łowca podał towarzyszowi monetę, po czym ruszył w swoją drogę, rzucając na odchodne pożegnanie.
– Bywaj. Dziękuję za rozmowę.
C.D.N.