Jesień 1456
Owady... owady... Diego zastanowił się, jakie zna owady. Są żuki, chrabąszcze, mrówki... i motyle. Z jakiegoś powodu te ostatnie zdawały mu się wyjątkowe. Jakby były ważniejsze od pozostałych owadów.– Ting... ty jadasz motyle?
– Jakbym dostawał Ora za każdym razem jak zadajesz dziwne pytanie... – Ting przymrużył oczy i opuścił uszy.
– Mógłbyś po prostu odpowiedzieć? Proszę – powiedział kuglarz-łowca.
– To ostatnie słowo niczego nie zmienia, wiesz o tym. Pytanie nadal jest dziwne i głupie.
Diego zdjął czapkę. Po tym, wyciągnął z kieszeni kartkę, żeby zanotować sobie zagadnienie o motylach. Postanowił od teraz prowadzić listę pytań, na które odpowiedzi musi wyciągnąć od Tinga.
Kiedy mężczyzna stawiał kreskę na literze „t”, kawałek węgla wyśliznął się z jego dłoni i potoczył po bruku. Nie byłby to duży problem, gdyby nie fakt, że kilku przechodniów go podeptało, a ktoś inny niechcący go kopnął na całkiem sporą odległość. Diego nie miał przy sobie niczego innego, czym można było pisać, więc ruszył w pościg za czarną drobiną. Co jak co, ale nie chciał rezygnować z robienia notatek.
Diego nachylił się po upuszczony kawałek węgla. Jednak pierwszy dopadł go scur. Pojawił się znikąd i rzucił na pierwszą rzecz, którą zobaczył. Liczył, że czarny okruch to było coś do jedzenia. Kuglarz-łowca odruchowo cofnął rękę. Sięgnął po łuk, ale potwór był szybszy od niego. Porwał węgiel w pysk i uciekł przez tę samą szczelinę w murze, z której wylazł. Diego zaniepokoiło to spotkanie. Jeden scur mógł oznaczać, że jest ich tu więcej. Mógł, ale w sumie nie musiał... Diego wytężył umysł. Czy jeszcze trwał ich okres godowy?
<C.D.N.>