Jesień 1457
Po długiej wędrówce wykończony chłopak w końcu dotarł do miasta Rivot. Pierwsze co rzuciło mu się w oczy to długie, kamienne uliczki otoczone pięknymi, białymi budynkami z drewnianymi podporami i stosy straganów. Mimo swojej niespodziewanej fascynacji miastem szybko przypomniał sobie o swoim zadaniu - zdobyciu prowiantu i minimalnego majątku.
Po krótkiej przechadzce po nowopoznanym mieście, nie zastanawiając się długo wyruszył do pobliskiego lasu. Osada była bardzo dobrze zagospodarowana - wywodziło się z niej wiele dróg i na każdej widniał znak doskonale opisujący gdzie się zmierza. Po niedługim spacerze Pil ujrzał nareszcie pierwszą warstwę lasu skrywaną za niewielkim polem. Od razu wziął łyk ze swojego nieco nadszarpniętego bukłada i ruszył w nieznane.
Już sam gąszcz pełen drzew i krzaków wydawał mu się nieco… inny. W porównaniu do pozostałych lasów, które zwiedził na swojej drodze, ten miał pnie sięgające wysoko jak góry i pnącza rozległe jak ocean. Ale mimo to, co wydawało mu się dziwne, bez przerwy wyczuwał jakieś zagrożenie, niesprecyzowany strach.
Jego uczucie niepokoju nabrało sensu w momencie, gdy usłyszał głośny jak burza ryk wydobywający się z oddali. Spoglądając w prawo, skąd usłyszał wycie, jego serce przyspieszyło. Zestresowany łowca oczywiście podjął najrozsądniejszą decyzję, czyli skierowanie się w lewą stronę dziczy.
Po paru minutach wędrówki młodzieńca tajemnicza bestia znów rykneła, ale tym razem okrzyk był głośniejszy i wydawało się, jakby to “coś” się zbliżało. Podróżnik stwierdził, że jeśli to coś go dogania, oznacza to że prędzej czy później go złapie, a już na pewno zanim opuści las. Idąc tym tokiem myślenia zdecydował ostrożnie podważyć mech swoim świeżo naostrzonym sztyletem i zrobić z niego kamuflującą kołdrę.
Po około dwudziestu minutach leżenia pod swym puchatym kocem, usłyszał odgłosy zbliżających się kroków średniej wielkości potwora. Chwila minęła, a chłopak przez drobne szpary w mchu ujrzał ciemnozieloną bestię z gęstym futrem ciągnącym się od góry klatki, aż do końca ogona wraz z ogromnymi, białymi jak śnieg kolcami wędrującymi przez cały jego grzbiet.
Terrawit, bo tak nazywało się zwierzę, które przyprawiało łowce o ciarki przeszło tuż obok niego, ale na jego nieszczęście zatrzymało się oraz spojrzało przez swoje żylaste ramię. Wyczuło swoim delikatnym resztki pożywienia ocalałego - parę gołębi, które cały czas trzymał w torbie na dzisiejszy posiłek.
Zwierzyna przygotowała się do ataku i rzuciła się z rozdziawionym pyskiem w okolice kryjówki młodzieńca, rujnując praktycznie wszystko w zasięgu zgryzu. Pil na całe szczęście w ostatniej chwili wykonał unik, dzięki któremu uszedł z życiem. Mimo powodzenia został ranny - miał wielką ranę ciągnąca się przez prawie całą długość lewego ramienia.
Pomimo bólu i strachu od razu wpadł na pomysł, aby rzucić bestii swój obiad, skoro i tak martwy go nie spożyje. Jak pomyślał tak i zrobił - w mgnieniu oka wyciągnął z bagażu swoje pyszne zdobycze i gdy bestia wypluwała resztki zieleniny z pomiędzy kłów, rzucił je w tuż pod łapy bestii.
Gdy Terrawit zajął się jedzeniem przerażony łowca zaczął uciekać tak szybko jak tylko mógł.
Po kilkunastu minutach sprintu, wciąż przestraszony zobaczył w oddali błysk miecza i odgłosy bitwy. Podchodząc bliżej dostrzegł młodego wojownika, na oko dwadzieścia parę lat i Terrawita, takiego jak ten, przed którym sekundę temu uciekał w popłochu.
Ich walka była niesamowita, mimo że nie potrwała zbyt długo. Ostateczne uderzenie nieznajomego było tak prędkie i precyzyjne, że jednym machnięciem był w stanie przebić szyję bestii na wylot.
Gdy doświadczony, ciemnowłosy szermierz zajmował się martwą zwierzyną, Pil podszedł do niego lekkim krokiem:
- Gdzie się tego nauczyłeś? - spytał z lekkim zdziwieniem, zachowując niewzruszona twarz.
<Regis?>