Jesień 1457
Zdumienie mężczyzny ze Wschodu jednak nie trwało drugo. Wymknął z chaty jak duch i otoczył starca. Obejrzał każdy centymetr jego skromnej postury, badał uważnie i z dbałością o detale. Obserwował swoimi czerwonymi ślepiami, aż nie zatrzymał się w drzwiach swojej chaty, stając w identycznej pozie, jak ta, w której go zastali.
– Nie wierzę w to – oznajmił w końcu.
Lestat nie mówiąc ani słowa, uniósł laskę, a przez powietrze przeszły gwałtowne, elektryzujące fale. Nagle zrobiło się cieplej, wiatr przez chwilę ciskał kompletnie inny, słodkawy, posmak w usta. Starzec zrzucił z głowy kaptur, ujawniając jego spiczaste uszy, nienaturalnie bladą cerę i jasne oczy. Shen zastygł.
– Zajmę się Gildią, jeśli tylko mi na to pozwolicie. O nic więcej tak naprawdę nie proszę.
– Tym motłochem? – białowłosy mężczyzna wybuchł dźwięcznym, gładkim śmiechem. – Nie ma szans. Dla nich nie ma już ratunku.
– A dla ciebie? Też jesteś częścią tego motłochu – wtrąciła Conna, natychmiast chowając się za plecami Lestata. Wyglądała, jakby Shen miał zamiar ją uderzyć.
– Conna zrobiła na mnie dobre wrażenie, w przeciwieństwie do ciebie, młodzieńcze. Mam nadzieję, że jesteś skłonny do skruchy.
– Nie mam za co – skrzyżował ramiona na piersi. – Mam status profesjonalisty...
– I wygnanego księcia.
Ramiona Shena wnet opadły, a w jego oczach ponownie błysnął szok.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz