Zima 1456
Pedro przytulił młodszego brata. Nigdy w życiu nie cieszył się tak bardzo na jego widok. Odzyskał go całego i zdrowego z tej katastrofy. Nie chciałby sobie nawet wyobrażać, co mogło się stać. Nie wiedział, co byłoby gorsze; nie znalezienie go wcale, czy odnalezienie go martwego.Ostatnie wieże zamku waliły się na ich oczach. W niebo wzbijały się coraz to nowe kłęby kurzu. Dym po eksplozji nadal wisiał nad nimi. Na ich ubraniach osiadał popiół.
– Gdzie... Gdzie jest wuj Andre? – spytał Carlos.
– Wracamy do Rivot – powiedział Pedro.
– Gdzie jest wuj?! – wykrzyknął młodszy z braci.
– Nie żyje.
– C...Co?! – wydusił Carlos.
– Wracamy do Rivot. Nie mamy już czego tu szukać. Sygnet to było kłamstwo, które miało go tu zwabić. Nic tu po nas.
– I ty mówisz to ot tak sobie?! – oburzył się młody mag. Popchnął brata, ale zrobił to zbyt słabo, żeby chociaż trochę zachwiać jego poczucie równowagi. Uderzył pięścią w ramię Pedra, ale w napływie emocji nie wziął pod uwagę, że jego brat ma na sobie zbroję. Młodszy krzyknął z bólu i złapał się za dłoń.
– Uważaj – powiedział Pedro.
Złapał rękę brata i przywołał mróz na swoją rękawicę, by podziałała jak zimny okład.
– Lepiej poszukajmy koni. Może nie są daleko.
Carlos cofnął się, wyrywając dłoń z uścisku opancerzonej ręki brata. W jego oczach płonęła złość. Złość połączona z żalem i pretensją.
– Jak możesz być tak... tak...
– Nowe pieśni będziesz układać później. Teraz nie mamy na to czasu – mruknął Pedro.
Otworzył przejście do swojej „przestrzeni własnej” i odłożył kostur na miejsce. Po tym, pociągnął brata za sobą i ruszył na poszukiwanie koni.
<C.D.N.>