Wiosna 1457
– ...i właśnie dlatego Koszmary można zranić tylko i wyłącznie w kark – starszy z magów dokończył swój mały wykład.Carlos, jak zawsze znudzony, bez entuzjazmu podążał za bratem. Zdawał się robić wszystko, byleby nie słuchać tego, co Pedro ma do powiedzenia. Oglądał niebo, oglądał drzewa i przede wszystkim, brzdąkał na lutni.
Starszy zadał sobie pytanie, czemu w ogóle pozwolił mu ją ze sobą wziąć. Czyżby liczył, że ten jeden akt z jego strony przekona Carlosa do nauki..? Cóż, było to naiwne. Jedyne co Pedro sobie w ten sposób zapewnił, to więcej zbędnej frustracji.
– Słuchasz mnie w ogóle? – mag zatrzymał się.
Carlos oczywiście nie patrzył, gdzie idzie, więc wpadł na brata.
– Co? A tak, słucham. Jasne, że tak! – zapewnił młodzieniec.
– Więc? Gdzie można zranić Koszmara? – Pedro zmrużył oczy.
– Gdzieś na pewno i ty z całą pewnością dasz sobie z tym radę. Wierzę w ciebie – Carlos poklepał go po ramieniu i poszedł dalej naprzód. Przejechał dłonią po strunach lutni. – Naprawdę nie rozumiem po co ty mnie tak katujesz, przecież mówiłem ci, ja nie muszę być takim wspaniałym łowcą, jak ty. Ja jestem przede wszystkim artystą!
Pedro przewrócił oczami i potarł twarz ręką.
– Tworzyć będziesz w przerwach, a nie jak... – zaczął.
– Lepiej byś wyszedł na takim układzie; ty sobie odpuszczasz męczenie mnie, a ja mam ciszę i spokój do tworzenia. Same plusy!
– Tworzeniem nazywasz spanie do południa? Bardzo produktywne.
Carlos nagle cofnął się o pół kroku, po czym zawiesił wzrok na jakimś punkcie w przestrzeni.
– Zobacz! – wykrzyknął szeptem, by następnie wskoczyć w zarośla.
– Carlos!
<C.D.N.>