Jesień 1456
Poranek Diya spędził w swoim pokoju, skrobiąc coś w drewnie zebranym parę dni temu. Nie wychodziło mu to jednak dobrze - bez siekierki, którą zostawił w poprzednim mieście, nie był w stanie pozyskać żadnych grubych kawałków surowca. Jedyne co znalazł, to starą gałąź osiki, która nie nadawała się na nic innego niż drewniane koraliki. Była po prostu zbyt chuda, by zrobić cokolwiek innego. Cudem udało się podzielić ją na mniejsze kawałki za pomocą sztyletu. Tępe ostrze nie ułatwiało wcale sprawy - postanowił sobie wtedy, że w końcu pójdzie do kowala by naprawić swoje bronie.Cóż, dalej tego nie zrobił. Przez jego lenistwo o mało nie zostałby poprzedniego dnia poturbowany przez stadko trzech goblinów. Otóż jeden z jego noży pękł - teraz na pewno wizyta będzie kosztować więcej niż wcześniej. I pomimo tego, że już naprawdę musiał odwiedzić kowala, odkładał to uporczywie w czasie, skrobiąc na uspokojenie owalne korale. Nóż zajechał za daleko, kalecząc jeden z palców Diyi. Upuściwszy nóż i drewniany twór, zasyczał z bólu. A matka zawsze przestrzegała, by nosić rękawice! Rana nie była na szczęście głęboka, ot zwykłe zacięcie.
Westchnął.
Coś mu naprawdę dziś nie idzie.
Stracił chęć do rzeźbienia. Problem leżał w tym, że nie miał kompletnie ochoty na robienie niczego innego. Siedział przez jakiś czas z założonymi rękami, patrząc beznamiętnie na porozrzucane na stole narzędzia i kawałki drewna. Naprawdę musi iść do tego kowala.
Zwlókł się w końcu z krzesła. Dopiął do swojego pasa sakwę oraz pochwę jednego ze sztyletów. Drugi zawinął w kawałek materiału, ponieważ nie chciał ryzykować utknięcia połowy ostrza w środku. Krańce zawiniątka związał ze sobą, tworząc z tego swojego rodzaju torbę, którą wziął w rękę. Jeszcze przed wyjściem ubrał na nogi geta.
Pomimo chłodu na zewnątrz, na rynku panowały tłumy. Dla scurków było już pewnie zbyt zimno, dlatego sprzedawcy korzystali z okazji i wystawiali swoje towary. Pomimo że zwykle nie przeszkadzał mu gwar, aktualnie miał tego całkowicie dość. Gdyby nie poczucie obowiązku, który w końcu musiał wypełnić, najpewniej odleciałby gdzieś na łono natury.
Ruszył w jakąś stronę, bowiem nie miał kompletnego pojęcia, w którą powinien iść. O kowalu dowiedział się od jakiegoś przechodnia, podsłuchując jego rozmowę kątem ucha. Ale gdzie dokładnie jest kuźnia? Tego chciałby się dowiedzieć. Gdyby miał lepszy humor, najpewniej spytałby kogoś z ulicy. W chwili obecnej wolałby już błąkać się do wieczora po Rivocie, niż odezwać się do kogokolwiek.
Dziecięce śmiechy zaczynały przebijać się przez zgiełk targu. Nabierały na sile, więc Diya mógł wywnioskować, że zbliża się do źródła hałasu. Zauważył w końcu grupkę rodziców wraz z ich pociechami, zbierającymi się dookoła… Nie wiedział czego. Ciekawość przezwyciężyła zły humor Diyi. Nie chcąc przepychać się przez tłumy, okrążył zbiegowisko, poszukując miejsca, z którego mógłby dokładnie zobaczyć źródło zainteresowania.
Jakiś chłopak tańczył z płonącymi pochodniami.
<Diego? Przepraszam za to zakończenie—>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz