Zima 1457
Kilka kropel czerwonego wina popłynęło po ściance kieliszka i trzymającej jej dłoni, wybudzając tym samym Silvanę z transu. Szybko odłożyła zarówno naczynie, jak i pióro, którym chwilę temu sporządzała notatkę w dzienniku, w pełni skupiając się na tym, co działo się za oknem karczmy.
A działo się tyle, że z nieba zaczął spadać piękny, delikatny, bielutki puch, przykrywając wszystko w zasięgu wzroku i więcej. Widząc to po ciele Silvy przeszła gęsia skórka. W porównaniu do nijakich liści widok ten praktycznie zapierał dech w piersiach kobiety. Śnieg, błyszczący w promieniach zmęczonego, choć porannego słońca, był idealnym źródłem nowej, świeżej inspiracji. W głowie już kłębił się stos pomysłów na nowe meble do salonu Ridima, albo porządny fotel bujany dla matuli, może nawet jakieś śliczne, wzorzyste kołyski dla jej najmłodszych bratanków i bratanic.
Jednocześnie ten sam zjawiskowy śnieg sięgnął w najgłębsze zakamarki jej duszy i serca, przeszywając na wskroś mrożącym strachem o najbliższą przyszłość. Kobieta zaczęła zastanawiać się, czy rodzina Ridima ma wystarczająco drzewa, by ogrzać dom w czasie mrozu, czy jej pozostali bracia i ich żony, dzieci, poradzą sobie sami. Czy jej rodzice, mieszkający w Birme, patrzą właśnie na ulicę miasta i zamartwiają się tak jak Silvana o bezpieczeństwo swoich najbliższych.
Przechodzące obok niej dwie, nieznane jej osoby, skutecznie odgoniły ciemne chmury wokół umysłu Silvany. Nie znała ich nawet z wyglądu, jednak kilkakrotnie użyte słowo „łowcy” wystarczyło, by przykuć uwagę. A raczej, skierować jej uwagę na temat wspomnianych właśnie łowców.
W końcu, jak poradzą sobie ci, którzy mieszkają w obozie? Pożywienia na pewno jest tam pod dostatkiem, jednak największym wrogiem jest mróz. Już teraz Silvana czuła na karku podmuch zimnego powietrza za każdym razem, gdy ktoś wchodził lub wychodził z karczmy. Nocowanie w taką albo gorszą pogodę jest sporym ryzykiem.
Nie żeby Silvana kiedykolwiek przejmowała się ryzykiem. W końcu to ona ma zapisany plan całej swojej podróży na północ, którą swoją drogą najprawdopodobniej przełoży na następny kwartał.
– W obozie na pewno się teraz przyda każda para rąk do roboty... – mruknęła do siebie. Oderwała nareszcie wzrok z białego krajobrazu za oknem, przyglądając się swojej niedokończonej notatce. – Jeszcze tyle do napisania...
Przez dłuższą chwilę wytężała swój umysł, przeskakując przez wszystkie bardziej lub mniej istotne tematy, a także mniej lub bardziej ryzykowne decyzje. Ostatecznie dopiła swoje wino, pochowała rozrzucone rzeczy do torby, po czym podeszła do blatu, za którym Berthina czyściła kufle. Zdecydowała, że jakiekolwiek wycieczki w taką pogodę są ryzykowne. Nie wiadomo w którym momencie opady przybiorą na sile, a w połączeniu z wiecznie obecnym wiatrem pewnie skończyłoby się to zamiecią śnieżną. Średnio jej się podobała ta wizja.
– Chciałabym opłacić swój pokój na tydzień. – zwróciła się do kobiety, posyłając jej najpiękniejszy uśmiech, na jaki było ją stać.
– Oh, czyżbyś bała się wyjść na śnieg, skarbie?
Położyła wyliczoną sumę pieniędzy przed oczy Berthiny, decydując się na zignorowanie jej zaczepki. Nie pierwszy raz rozmawia z karczmarką, toteż wie, że zareagowanie skończy się wielogodzinną dyskusją podchodzącą chwilami pod kłótnię, na którą teoretycznie Silvana nie ma czasu...
Ah, notatki może zrobić później. Wizja przypadkowych ploteczek puszczonych za darmo jest zbyt kusząca.
– Widzę, że cieszy panią ta wiadomość. Czuję się niezmiernie poruszona, pani Berthino. Będę specjalnie wstawać przed wschodem słońca, by umilić pani każdy dzień swoim towarzystwem.
– Słuchaj no, skarbeńku...
Nawet gdyby wszystko zasypało, Silvana raczej by się nie zanudziła. W końcu, to wygląda trochę jak zimowe wakacje. Wino, ploteczki, mnóstwo czasu na struganie w drewnie i spokój potrzebny do przelania myśli na papier. Oparła się więc wygodnie o ladę, zatracając się w intensywnej dyskusji z ulubioną karczmarką.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz