Jesień 1456
Tak jak można było się tego spodziewać, nagle do ich uszu dobiegł ostrzegawczy, gardłowy warkot. Shen zwolnił kroku, ale nie zatrzymał się. Nasłuchiwał. Nie znał tutejszych gatunków. Radził sobie tylko dzięki intuicji i wiedzy ogólnej. Nie wiedział, czego się spodziewać.
– To ignis. Miejmy nadzieję, że jest sam – wyszeptał Avrion.
Shen zacisnął mocniej palce na lejcach. Teraz już wiedział, że został oszukany. Miał do czynienia z łowcą, który aż do tej chwili robił sobie z niego żarty. Nie miał jednak czasu na dalsze zastanawianie się nad tym. Z krzaków wystrychnęło stado małych, sięgających ledwo do pasa, ciemnoskórych istot. Nim zdążyły się rzucić do fryzyjczyka, Shen skoczył w ich kierunku. Zza szat wyciągnął srebrne noże, którymi finezyjnie wymachnął w powietrzu. Świsnęły nad głowami ignisów, a krew prysnęła ostrym strumieniem w oniemiałego Avriona. Shen nie musiał nawet używać swoich pazurów. Reszta stada w popłochu uciekła, a on miał czas, aby pozbierać swoją kolekcję broni białej.
– Chyba nie jesteś zbyt bystry – skomentował Shen.
– Proszę?
– Zauważyłem, że jesteś łowcą. Nie jestem głupcem.
– A ty? Szukasz Gildii, bo chcesz dołączyć?
Shen nagle przerwał wycieranie noża. Patrzył na swoje odbicie w klindze. Na jego twarzy widniał nieprzyjemny grymas, którego na szczęście nie widział kupiec z Birme.
– Nie ma to znaczenia, co chcę osiągnąć.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz