Jesień 1457
Regis znajdował się w swoim gabinecie. Notował dokładnie na pożółkłej kartce przy pomocy własnoręcznie wykonanego narzędzia piśmienniczego, ile i jakich substancji mu zostało. Wychodziło, że musiał niedługo znów udać się na ulicę Żwirową, by u znajomego handlarza zakupić nową dostawę alchemicznych specyfików. Przy prawie skończonej pracy usłyszał nagle silne pukanie do drzwi. Odgłos powtórzył się kilka razy, zanim gospodarz otworzył wrota wejścia. Stał w nich jeden z lokalnych osadników. Było zimno, lecz on nie był grubo ubrany. Strój wyglądał jak zabrany w pośpiechu, założony był krzywo i niechlujnie. Twarz miał czerwoną od szczypiącego skórę mrozu, ale również przez zmęczenie.
– Mości łowco, przepraszam, że przeszkadzam, ale… – zatrzymał się, łapiąc głęboki oddech zimnego powietrza, które podrażniało jego gardło. – Z lasu przyszedł, przybiegł Bogumił. Strasznie wygląda. On coś widział, majaczy. Był w strachu. Mości łowco, proszę, pomóż pan.
– Niedługo przyjdę, podajcie mu ciepłe zioła na uspokojenie. – odparł, nie tracąc czasu. Wieśniacy przychodzi do niego czasami po pomoc, nie widział jednak jeszcze nikogo w takim stanie. Kojarzył wspomnianą osobę. Był to okolicznym myśliwym. Nie potrafił walczyć z potworami, ale znał lasy i wiedział, jak się w nich zachowywać. Pomocny prosty człowiek, nie brakowało mu jednak wiedzy i obeznania w terenie. Łowca sam parę razy pytał go o zachowania okolicznych zwierząt. Nie był strachliwy, co więc musiało go spotkać?
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz