Jesień 1457
– Nie mamy zorganizowanej grupy. Mogę cię zwerbować. Wygląda na to, że wiesz co robisz. Niestety, jesteś dość... – urwał, a Shen czuł, jak spojrzeniem świdruje tył jego głowy – Dość arogancki. W dodatku niebezpieczny.
– Łowcy powinni być niebezpieczni – warknął, chowając noże pod połami szaty.
– Z jakiegoś powodu nazywana jest to Gildią...
– A jednak nie umiecie się porozumieć, na to wygląda. Idziemy – powiedział ostro, ciągnąc znów za lejce. Koń niechętnie postąpił krok w krok za nim.
Milczeli przez kolejną godzinę. Żaden z nich nie chciał się porozumieć z drugim, mimo że oboje mieli mnóstwo pytań w głowach. Drzewa szumiały niepokojąco, zwiastując złe czasy. Niebezpieczeństwo czaiło się tuż za krzewami, a może... idealnie na wprost samego Avriona. Obserwował tył głowy białowłosego przybysza ze Wschodu i zastanawiał się, co właściwie miał na celu. Chciał dostać się do Gildii, a mimo tego ani myślał o współpracy. Nie sądził, aby umiał grać na tyle dobrze, by wzbudzić zaufanie u kogokolwiek.
Po pewnym czasie na szczęście opuścili próg lasu i wyszli na błotnistą, równinną przestrzeń, gdzie wiatr rozrzucił natychmiast długie, białe włosy Shena. Zagarnął je schludnie na ramię, poprawił koka i dalej niestrudzenie prowadził konia zwanego Ialanem.
– Do czego jest ci potrzebne członkostwo w Gildii Łowców? – zapytał nagle Avrion, kiedy Shen zwolnił kroku zauważywszy, że brodził w błocie aż po kostki.
– Zejdź z konia. Zamienimy się.
– Boisz się pobrudzić? – zakpił ciemnowłosy.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz