Zima 1456
Diego nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak szybkie było jego codzienne tempo chodu. Dopiero kiedy musiał iść równo z Drunem, dostrzegł różnicę między sobą, a pospolitym mieszczaninem. A nie mógł wyjść naprzód; do wspomnianego mężczyzny należało wskazywanie odpowiedniej drogi.Jak wkroczyli do lasu, Diego wyjął z kołczanu strzałę i nałożył ją na cięciwę, żeby w razie potrzeby być przygotowanym. Towarzyszący mu mężczyzna nie miał żadnej broni.
– Jestem handlarzem, nie wojownikiem – tłumaczył się.
Diego uznał w myślach, że to trochę nielogiczne biorąc pod uwagę, w jakim środowisku przyszło im żyć, ale nic nie powiedział. Nie chciał urazić jego uczuć. Zwłaszcza, że Diego brał za tę eskapadę pieniądze.
– Więc... – mruknął Drun, podtrzymując rozmowę – Dlaczego nosisz maskę?
– Zdaje się nosiłem ją zawsze – odparł Diego.
– „Zdaje się”?
– Nie pamiętam, dlaczego ją noszę. Straciłem pamięć jakiś czas temu – powiedział szczerze łowca.
– Ot, ciekawa historia – podsumował Drun.
Pomagając sobie ręką, Diego przeskoczył nad pniem powalonego drzewa. Jego towarzysz musiał obejść przeszkodę; widać było po nim, że nie jest w połowie tak sprawny jak łowca. Nawet pomimo obrania łatwiejszej ścieżki, potknął się o wystający korzeń. Diego złapał go za ramię, żeby się nie przewrócił.
– Teraz koło tego dębu skręcałem w lewo – zakomunikował Drun.
– Czyli idziemy w przeciwnym kierunku; nie w stronę mojego domu.
Mieszczanin spojrzał na Diego.
– Mieszkasz w lesie? Oszalałeś? – rzucił.
Zamaskowany mężczyzna rozłożył ręce. Dla niego nie było w tym nic dziwnego.
– Nie jestem jedynym łowcą mieszkającym poza miastem. Jest jeszcze Conna, Feri...
– Te imiona nic mi nie mówią... – mruknął Drun.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz