Zima 1457
Śnieżyca tylko się pogoszyła. Wczorajszy przedsmak w postaci porannego szronu i cienkiej warstwy śnieżnego puchu z nienacka przerodził się w białą bestię, wzrostowi dorównującą miejskim zabudowaniom. Jej nieskończony głód pochłąnął już krzewy i podrosty, w mroźny bezruch wprawił jeziora i ułożył do snu mieszkańców borów i łąk. Teraz ludzkie miasta i osady, jako ostatnie bastiony ciepła, desperacko opierają się srogiemu, i niepowstrzymanemu oblężeniu mrozu, powoli przeszywającego je do szpiku ich murowanych kości.
Nasz dzielny bohater, pojedynczy mężczyzna, strażnik miejski, siedzi we wschodniej wieżyczce bramy, wypatrując nieszczęśników którym umknęło narastające niebezpieczeństwo, i nie wrócili do swych mieszkań na czas. Jego jedynymi kompanami jest potężny kawałek futra, który skrupulatnie owija osobnika szczękającego zębami, płomień do połowy wypalonej świeczki, upornie stawiający czoła lodowatym podmuchom wpadającym przez wąskie okiennice, jak i butelka, już prawie pusta, której zawartość doprowadziła twarz dozorcy do koloru zbliżonemu tańczącemu ognikowi na biurku.
- Dlaczego… - zaczął biadolić strażnik - dałem się w to wrobić?! Podwójna stawka wasza mać! Do wieczora jedyne co ze mnie zostanie to sopel lodu! Muszę się przejść, zaraz mi stawy zamarzną…
Wreszcie, z nie lada wysiłkiem, wstał. Niestety, nie obyło się bez strat. Odużający eliksir, chodzący również pod nazwą „wódka”, ponownie zbiera żniwo. Smiałek zatoczył się, rąbnął bokiem w kant stołu i upuścił butelkę, która z trzaskiem rozbiła się na kamiennej posadzce, jej niewielka zawartość momentalnie zaczęła szukać azylu między szczelinami podłoża.
- Psiakrew... - mruknął w swojej niedoli.
Już brał przysiad by pozbierać odłamki zbitego szkła, gdy coś przykłuło jego uwagę. Na początku myślał, że to płatki, uporczywie starające się dobrać do jego oczu, płatają mu figle. Wszak wiadomo, że w śnieżycy zmysły są omamiane przez nieistniejące dźwięki i sylwetki, wszystko ku temu aby jeszcze niedoszły nieboszczyk wszedł w lodowatą paszczę bestii.
Lecz jego niepewność rozmyła się prędko; nigdy nie wątpił w swój wzrok. Trzynaście szarych plam powoli, lecz niestrudzenie, zbliżało się do bram miasta. Minęło dobre dziesięć minut nim piechurzy podeszli na odległość trzydziestu stóp od zamurowań. Wnet, spostrzegawcze, chodź lekko rozmazane, spojrzenie dozorcy mogło dokonać prawowitych oględzin tych nietypowych przybyszy.
Okazało się, że grube, popielate płaszcze skrywały metalowe pancerze, niekiedy połyskujące światłem odbijanym od śniegu. Nogi przyodziewali w grube buciory, specjalnie przystosowane do brodzenia w śniegu, a oręż mają zgrabnie schowany, sugerując, że są znacznie słabiej uzbrojeni niż było w rzeczywistości. Z pewnością nie były to byle żółtodzioby.
Ich doświadczenie dodatkowo zdradzał szyk, nieskazitelnie ułożona formacja i miarowy marsz, w którym, mimo niesprzyżających warunków, każdy krok był jednolity, i nawet pobrzękiwanie płyt zbrój biło w jednakowym rytmie, dając iluzje, że nie nadchodzi tuzin wojaków, lecz jakiś gigant - ostatni etap natarcia ziomowego okupanta, mający na celu zgruchotać ostatnie ostoje ciepła.
Gdy zapukali do wrót, zaniepokojony klawisz wychylił się ze swojej wieżyczki.
- Ktoście są?! Czego tu?! - warknął.
- Lazurowy Sztandar; pododdział drugi, pod dowódctwem Nickolaia z Hythe, działający w imieniu Jego Królewskiej Mości. Otwieraj wrota, pijaczyno. - odezwała się postać wychodząca przed szereg.
- Waszmość wybaczy, ale żadnego sztandaru tu nie widzę... Ponadto, brama jest zasypana do połowy z obu stron. Ani drgnie, chodźbym zwołał tu tuzin chłopa!
- Masz dwie minuty. Wy; - rozkazał, obróciwszy się na pięcie - wyciągać topory!
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz