Jesień 1456
Ting pierwszy wślizgnął się do karczmy. Wyminął już nieco podchmielonych bywalców i wskoczył na wysokie siedzisko przy ladzie.– Halo, ktoś tu nas obsłuży? – zawołał.
– Ejże, spokojnie – powiedział Diego, dołączając do Drobnego-dwunogiego. – Wystarczy poczekać, zaraz ktoś do nas przyjdzie.
– Nie masz pojęcia jak bardzo chce mi się kawy – odparł tamten.
– Cierpliwości...
Ting prychnął.
– Halo!
– Zaraz, moment! – odkrzyknął kobiecy głos gdzieś z kuchni.
Ting oparł się o bar i wyciągnął szyję. Diego uniósł oczy do góry; pokręcił głową nad zachowaniem towarzysza, ale już nic nie powiedział. Wyciągnął z kieszeni kartkę i zaczął sobie zapisywać od nowa zadania na dziś; nie chciał żadnego zapomnieć. Posiłek... Sprzątanie... Występ? Nie, ból w mięśniach uniemożliwi to dzisiaj...
Po chwili, lub dwóch za ladą pojawiła się kelnerka/barmanka. Była to ewidentnie bestia; wyglądała na w połowie człowieka, w połowie kozę. Wytarła ścierką ostatni kufel i podeszła do Tinga i Diego.
– Co podać? – spytała machinalnie. Dopiero po tym dokładniej przyjrzała się nowym klientom. Zrobiła dość dziwną minę, widząc aż dwie zamaskowane postacie naraz.
– Można tu kupić kawę? – Zapytał Ting, prawie włażąc na bar.
– Całe ziarna, bądź mieloną? – doprecyzował Diego.
Kelnerka przechyliła głowę.
– Kolejni... Czego się tak wstydzicie, że obaj zasłaniacie twarze?
– Kawa, macie kawę? – powtórzył Ting, jakby jej nie słyszał.
– Pierwsze słyszę – rzuciła bestia. – Nie mamy takich towarów. Chyba szukacie czegoś z importu.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz