Jesień 1456
Diego oparł się o pień drzewa będącego jego osłoną. Skupił wzrok na zającu spokojnie wyjadającym ostatnie zielone liście koniczyny. Cel znajdował się w idealnym położeniu. Jedna strzała powinna wystarczyć. Diego po cichu przygotował pocisk i upewnił się, że grot jest ostry. Zdał sobie sprawę, że tak naprawdę ma tylko jedno podejście. Jeśli nie trafi, zwierz ucieknie i nie da się drugi raz tak podejść.Diego spróbował naciągnąć cięciwę. Niestety, w połowie drogi zastygł w bezruchu. Jego bok nagle zaczął rozrywać ból. Rana po spotkaniu z potworem wydawała się już prawie zagojona, a jednak nadal nie pozwalała na w teorii proste czynności takie jak użycie łuku.
Po chwili jednak ból zaczął ustępować. Powoli rozchodził się po skórze. To napełniło Diego przekonaniem, że może wcale nie jest z nim tak źle. Może to tylko wrażenie, że coś jest nie tak.
Diego tknęło, żeby spróbować dokończyć to, co zaczął i napiąć łuk do końca.
To nie była dobra decyzja. Mężczyzna nie wytrzymał, syknął z bólu i upuścił łuk. Strzała została wyrzucona przez częściowo napiętą cięciwę kilka metrów naprzód. Zając oczywiście to zauważył i uciekł w popłochu.
– Wszystko w porządku? – zabrzmiał nagle głos za Diego.
Zaraz po tym czyjeś dłonie złapały go za ramię i pomogły mu usiąść pod drzewem. Diego miał teraz przed sobą sylwetkę innego człowieka, albo przynajmniej humanoida. Ciężko było stwierdzić przez elementy stroju kamuflującego opadające mu przed oczy.
– Słyszysz mnie? – odezwał się znów głos. Teraz Diego miał już pewność, że należał on do kobiety. – Słyszę, słyszę – syknął z bólu.
– Co ci jest?
Diego podniósł wiszący element stroju maskującego. Na jego koszuli była krew.
– Rana ci się otworzyła!
<Conna?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz