Jesień 1456
Tego dnia wstanie z łóżka było
trudniejsze, niż zwykle. Poprzedniego wieczoru występowi Diego
dopisało naprawdę wielu spektatorów, więc kuglarz przedłużał
to, ile tylko mógł. Dał z siebie wszystko. Takie działanie
poskutkowało oczywistym – potwornym zmęczeniem.
Ile człowiek
nie zrobi dla kilku dodatkowych Ora, pomyślał Diego.
Mężczyzna
zebrał wszystkie siły, jakie w nim pozostały i wstał do pozycji
siedzącej. Przesunął się na kraniec łóżka, by położyć nogi
na podłodze. Zapragnął nie musieć kontynuować tego ruchu.
Wolałby wrócić pod cieplutką pierzynę; pozostać tam aż do
zachodu.
Jednak musiał skończyć, co zaczął. Jeśli chciał
zrobić z dzisiejszym dniem cokolwiek pożytecznego, musiał się
wyczołgać z łóżka i opuścić chatę.
Diego przymrużył
oczy, kiedy sięgnęły ich rażące promienie porannego słońca. Ta
wielka kula ognia na niebie nigdy nie robiła sobie dnia wolnego,
czemu on miałby postępować inaczej?
Mężczyzna podniósł z
szafki nocnej plik kartek. Przejrzał, co ma dzisiaj w planach.
Kolejny występ... zakupy... obiad... Hm, wszystkie te rzeczy można
było zrobić w mieście. Czyli, kolejna wycieczka na tereny
zabudowane. Z resztą; jak co dzień.
Zaraz po śniadaniu Diego
spakował rzeczy, które będą mu dziś potrzebne do występu.
Obręcze, pochodnie, piłki... To chyba wszystko.
Niechętnie
podszedł do wyjścia z chaty i rozwinął drabinę ze sznura.
Obserwował sennym wzrokiem, jak jej koniec kołysze się tuż nad
przerośniętą trawą.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz