Zima 1457
Usiadła na drewnianym krześle z niemałą ulgą. Muskała łokciem ciało nastolatka, biorąc do ust kolejne widelce pełne kruchego mięsa i aksamitnych ziemniaków. Kiedy głód ściskał żołądek, nagle każde danie okazywało się najwyśmienitszą rzeczą, jaką w życiu było dane jej doznać. Ciepło karczmy otulało jej zmarzniętą twarz i mgliło zmęczone oczy. Sen porywał jej ciało z brzegu świadomości i delikatnie popychał swoim strumieniem naprzód. Oparła tył głowy o ścianę, leniwie biorąc kolejny kęs. Rzeczywistość ponownie wydała się mało realna.
– Czyli mówisz, że mieszkasz niedaleko.
Poczuła na sobie spojrzenie, ale nie zawracała sobie głowy odwzajemnianiem go. Obserwowała, jak młody, jasnowłosy karczmarz nachyla się do białowłosej staruszki, która wesoło gawędząc, głaskała jego ramię i wskazywała coś nieopodal lady. Opowiadała mu coś, a on z uśmiechem słuchał. Pomyślała, że może to rodzinny biznes, a młodzieniec w rzeczywistości był wnukiem kobiety. Ciekawe kim byli jego rodzice. Jak ułożyli sobie życie, czy byli szczęśliwi...
– A ty? – zagadnął chłopak. W jego głosie zabrzmiało coś tak hardego i dumnego, że wyrzuciło ją to z transu, a serce zabiło mocniej. Wyprostowała się na krześle, przytrzymując przy tym kant talerza. Zbyt podobały się jej zdobienia, oraz zawartość, by pozwoliła, by roztrzaskał się na podłodze.
– Cóż... ja... nie mam domu.
– A miałaś?
Był ciekawski. Nie powinno jej to dziwić, ale w tej chwili boleśnie uświadomiła sobie, że wciąż nie przywykła do zwykłych relacji międzyludzkich. Zapominała, że na swojej drodze życiowej napotyka się na wiele różnych ludzi oraz wiele trudnych pytań. Szczególnie tych, których nie chciało się słyszeć. Być może kiedyś nie miałaby problem z udzieleniem odpowiedzi, ale teraz...
Zmarszczyła brwi, a przed oczami zatliła się jakaś niewyraźna, choć ciepła i wielobarwna myśl. Wspomnienie dziecka biegającego po kuchni pachnącej świeżo pieczonym chlebem, dokuczania swojej matce i uciekania wprost do ogrodu, do krzewów pachnących miętą, które robiły za kryjówkę. Istny wodospad dźwięków i zapachów, które rozluźniały jej ciało oraz prowadziły do nieznanych od dawna poziomów ukojenia i spokoju. Spadały na jej ramiona, moczyły włosy, a głowa nagle ciążyła bardziej. To było jak uścisk kogoś ukochanego. Wyraźny, ostry i całkowicie pochłaniający w swojej bezmierności. Coś, czego potrzebowała już dawno.
Odwróciła głowę, by ukryć piekące oczy.
– Tak. Lata temu.
– Jak to na starego człowieka przystało – zakpił chłopak, zakładając ramiona na piersi. – Planujesz wybudować nowy?
Wybudować. To było tutaj legalne? Postawienie swojej rezydencji bez pozwolenia i podpisania niezbędnych dokumentów. Wysiliła swój umysł, ale owiał go chłód. Poczuła, jakby wkraczała w zaśnieżone i oblodzone rejony, na powierzchni których od dawna nie stanęła ludzka stopa. Miała problem z przywołaniem wspomnień. To wszystko było trudne. Zbyt trudne... To, co działo się przed Ogrodem Cieni ulegało stopniowemu zatarciu. Coś jej mówiło, że do tego wszystkiego potrzeba pozwoleń. Tylko czy na pewno...?
– Nie sądzę, abym miała do tego dość siły.
Czuła, jak chłopak mierzy ją wzrokiem. Od stóp, aż do głów. Komentarz wisiał w powietrzu, gotów wystrzelić i uderzyć boleśnie jak strzała. Wiedziała, co chce powiedzieć, więc uprzedziła go naprędce skleconymi słowami:
– Nie o tę siłę chodzi.
Nie chciała precyzować. Nie miała zamiaru się tłumaczyć. Zmarszczyła brwi, szukając w mętnym umyśle kolejnych słów, które tkwiły gdzieś na dnie jej świadomości, lub jak niektórzy to zwali, umysłu lub duszy. Sama nie wiedziała, w którą wersję wierzyć. Wiedziała jednak, że chciała wyrzucić z siebie jedną z myśli, z którą przeszła samotnie już wiele kilometrów.
– Przez pewien czas chciałabym polegać na tak zwanej Gildii Łowców, o ile naprawdę istnieje. Myślę, że pasowałabym tam. Przynajmniej na jakiś czas... aż nie zbiorę dość sił – o ile kiedykolwiek się to stanie, dopowiedziała sobie w myślach.
<Pil?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz