Jesień 1457
Shen stał i beznamiętnie patrzył na unoszącą się na powierzchni wody głowę. Z uciętego koniuszka widział kręgi, ścięgna i mięśnie. Krew już przestała wypływać, mieszając się ze źródełkiem. Moc wody nie była na tyle silna, aby zneutralizować truciznę płynącą w żyłach mężczyzny. Rybki były martwe. Pozbawił go głowy za pomocą miecza, którego nie sądził, że będzie musiał jeszcze dobywać. Wciąż zaciskał na nim palce. Powinien trzymać go w obu dłoniach, choć umiał go utrzymać w jednej, póki opierał jego czubek o ziemię.
Nie wiedział, czy czuje się nieobecny przez szok, czy też może sam zatruł się jego krwią.
Coś było nie tak.
Podniósł głowę i spojrzał prosto na dziewczynę.
– Lepiej chodźmy stąd – powiedziała. Drżała już nie tylko z zimna, ale i zdenerwowania.
Tępo spojrzał na przebitego na wylot pasożyta. Nie znał jego nazwy. Wiedział jednak, że to on był powodem zatrucia krwi mężczyzny. Chodziły po jego głowie myśli, czy jest ich tutaj więcej. Nie znał się na tutejszych potworach. Zamknął powieki i pozwolił, żeby deszcz spływał po jego policzkach, włosach i ubraniach. Był przemoczony.
Gdzieś ponad drzewami strzelił piorun. Rozległ się ogłuszający huk. Ziemia się zatrzęsła. Trafił gdzieś. W nozdrza uderzył kłujący odór. Pożar.
– Słyszałeś? Idziemy! Albo pójdę sama, z tobą, albo bez ciebie!
– Nie... nie czuję się najlepiej – wymamrotał w końcu. Po jego ciele przeszła kolejna fala mrowienia. W głowie się zawróciło. Poczuł lekkość... a potem uderzył w trawę.
<Shira?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz