Jesień 1457
Gdy dotarł na obrzeża miasta słońce zmierzało już ku zachodowi. Z wielką radością wstąpił na ubitą ścieżkę i zastanawiał się jak pomimo tak wyraźnego zapachu krwi nie napotkał niczego, co chciało by z tego skorzystać. Stwierdził jednak, że nie ma się już czym martwić i ruszył w stronę miejsca zamieszkania zleceniodawcy. Gdy dotarł w pobliże celu dojrzał znanego już sobie mieszkańca zmierzającego w jego stronę
– Mości łowco i jak? I jak?– mówił przejęty – I jak si.. – Nie dokończył jednak, gdy wzrok jego padł na zrzucony na ziemię łeb wielkiego ptaka, a następnie na krwawiący bok łowcy.
– Nagrodę dajcie przed mój dom – rzekł oschle, po czym nie zważając na nie mogącego wydusić z siebie słowa człowieka, ruszył w drogę powrotną do domu.
Dużą część wieczoru spędził zajmując się oczyszczaniem i zszywaniem ran. Nie był to jego pierwszy raz, więc był przygotowany na nieprzyjemności. Osłabiony, obolały i bardzo zmęczony zasnął niemal od razu przykrywając się ciepłym grubym kocem, zabezpieczając jednak wcześniej jego jak i łóżko od krwi wieloma szmatami.
Następnego dnia wstał w połowie dnia, dalej nie czując się na siłach. Zszedł na dół chcąc dostarczyć organizmowi siły z jedzenia i planując zmienić bandaże zdejmując z siebie te przesiąknięte zastygłą już krwią. Strój leżał niedbale rzucony, z wielką plamą krwi na boku, oręż również czekał na oporządzenie, te rzeczy mogły jednak poczekać. Chcąc wrócił do swojego pokoju, kątem oka zauważył coś przed drzwiami. Był to pakunek zawierający złożoną pelerynę, mieszek z kilkoma monetami i torbę z jedzeniem jak i prostymi zasobami medycznymi. Na jednym z otrzymanych wypieków dostrzegł wzór uśmiechu. Domyślił się kto był jego autorem. Zabrał ten jak i parę innych w raz ze sobą i znów udał się na odpoczynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz