Jesień 1457
Stał teraz na skraju wzniesienia i patrzył na wiatr hulający po równinie. Szarpał delikatnymi, spróchniałymi gałązkami. Liście szarpane przez wichurę podrywały się do lotu. Patrzył jak zaczarowany. Nagle lęk ustąpił, ulotnił się przez koniuszki jego palców. Wszystko wyglądało tak, jak to zapamiętał. Bezpiecznie i znajomo. Stał tak długo, aż przed jego oczyma nie zaczęły przelatywać jasne plamy. Myślał, że ślepnie. Sądził, że moc dała we znaki, że niebawem straci wzrok, że to kara za bycie wampirem o zdolnościach magicznych.
Zamrugał parę razy, a plamy zaczęły przelatywać jeszcze szybciej. Zmarszczył swoje siwe brwi. Plamy były zimne i mokre. Wyciągnął dłoń z rękawa i pogłaskał swoją długą brodę. Nie wydawało mu się. To śnieg.
Sądził, że trwała jesień. O tej porze nie powinien padać śnieg. Zdarzało się to czasami, lecz nie był to dobry znak. Zerknął na kryształ u swojej laski. Mrugał powolnym, spokojnym czerwonym światłem. Nie miał powodów do zmartwień. Wyglądało na to, że moc mu służyła. Było bezpiecznie, a śnieg to w takim kontekście dobry omen. Nawet, jeśli przyszedł zdecydowanie zbyt wcześnie.
Swój spacer przez Świszczące Równiny pamiętał jak przez mgłę. Oszołomiony swoimi własnymi emocjami, bezkresnym wiatrem i aż nazbyt wyraźnym łomotaniem serca. Wszystko wydało się tak nierealne. Bardziej, niż sobie to kiedykolwiek wyobrażał. Mógłby nawet powiedzieć, że... bajkowo. Wykrzywione gałęzie drzew, wirujące białe drobinki rozbijające się na jego odsłoniętych policzkach...
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz