Jesień 1457
– Mogę pana zaprowadzić, ale wątpię, żeby się pan zmieścił... – mówiła, nie ukrywając zawahania. Zaczęła powoli iść przed siebie, prawdopodobnie w kierunku jej szałasu.
– A twój przyjaciel? Podobno gdzieś się chowa...
– To nie przyjaciel, tylko wkurzający sąsiad! Niech tu marznie. Jego wóz jest ogrzewany, a mój szałas... nie. Przecieka. I jest w nim zimno.
– Nie możecie razem...?
– Nie. Nie ma tam miejsca. Nawet się nie lubimy.
Westchnął cicho. Zaczynał rozumieć, w jak złej sytuacji tak naprawdę się znajdowali. To, co nazwała Gildią, stanowiło tak naprawdę zbitkek obych dla siebie osób, które na domiar złego nie dogadywały się zbyt dobrze. Nie miał pewności, czy wobec tego powinien ich w myślach nazywać Gildią Łowców, skoro nie stanowili chociażby pozornie spójnej całości. Wyglądali raczej na jakąś mierną parodię...
– Mam w moim bagażu namiot, jeśli byłabyś zainteresowana... – zaproponował.
– Och! Byłoby miło. Naprawdę miło! Pokażę panu mój szałas. Później możemy rozłożyć namiot. Zaczyna padać, więc... byłoby miło!
Na jej włosach już dawno osiadła gruba warstwa śniegu, a uszy zmieniły kolor na intensywnie czerwony.
– Masz absolutną rację... Ładna śnieżyca jak na tę porę roku.
– Jest zima! Zimą powinien padać śnieg.
– Jesień... Z tego co mi wiadomo, jest jesień.
– Niemożliwe... – zmarszczyła brwi. Poprawiła kurtkę. – Może dlatego tak się ubrałam! Bo jeszcze rano była jesień!
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz