Jesień 1457
Ostatni czas okazał się dla Lestata wyjątkowo trudny. Nie mógł spać po nocach, a zbliżanie się do terenów dawnej Gildii Łowców nasilały koszmary. Tkwił sam, w swojej bańce śnienia na jawie i urojeń. Usłyszał kiedyś od bardzo mądrego człowieka, że zwalczenie traumy może przebiec tylko dzięki zmierzeniu się z nią. Bezpośrednio, twarzą w twarz. Jak na pojedynku. Niestety ów mądry człowiek już od dawna nie żył, a Lestat sam nie miał pewności, ani potwierdzenia, iż miał wówczas słuszność. Nie mógł o to nikogo zapytać. Został sam, razem z rozważaniami i osądami. Unikał wspomnianego pojedynku. Od dawna nie czuł się siłach, aby choćby próbować się go podjąć. Nawet codzienność bywała męcząca.
Teraz jednak nastał czas.
Zbliżał się do terenu, który wpędził go w koszmary na tak długie lata. Opuścił je. Był jedynym, który przeżył. Wciąż po jego ciele przechodziły dreszcze. Całymi falami. Pomimo skracanej odległości, wciąż jednak nie wyczuwał obecności żadnych bestii. Jedyne, jakich oddech czuł tuż na karku, tkwiły w jego głowie.
Spodziewał się, że zastanie tam olbrzymie gniazdo potworów, tym razem prawdziwych. Teren obsiany odchodami i pełen wylęgarni ich młodych. Myślał, że nie dożyje zobaczenia Świszczących Równin. Coś go dopadnie, rozszarpie i taki będzie koniec legendarnego Lestata de Chuvoka.
A jednak. Życie czasem zaskakiwało.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz