Jesień 1456
Diego leżał na łóżku z twarzą do połowy ukrytą w poduszce. Dłoń „od niechcenia” trzymał tuż nad podłogą. Słońce jeszcze nie wstało, ale już jego pierwsze promienie rozjaśniły niebo. Mężczyzna spojrzał na to sennym wzrokiem. Noc się właśnie kończyła, a on prawie nie zmrużył oka.Nagle pod dłonią Diego wylądowała karta do gry. Kuglarz nie do końca wiedział co zrobić z tym fantem i tak właściwie nie miał ochoty podejmować żadnego działania. Po chwili koło tego asa pojawiła się jeszcze jedna karta.
Diego skierował leniwie wzrok na źródło tych przedmiotów; istotę siedzącą w rogu izby. Był to nikt inny, jak Ting. Stwór próbował wsuwać sobie karty między szpony i rzucać je w dość specyficzny sposób. Syknął, kiedy kolejna poleciała krzywo i wylądowała pod łóżkiem.
– O, wstałeś, Słońce – oznajmił swoim chrapliwym głosem Ting.
– Jeszcze nie wstałem – Kuglarz ukrył twarz w poduszce. – I dzisiaj nie zamierzam.
– Coś cię ugryzło? Bo wczoraj nie wyglądałeś tak źle po tej walce.
– Za to dzisiaj wszystko mnie boli – wymamrotał łowca. – Nigdy nie walczyłem z potworem tak długo...
– Nie narzekaj, walka mogła się skończyć szybciej, a z nią twoje życie. Ja tam byłbym zadowolony na twoim miejscu.
– Nie mówię, że się nie cieszę – Diego odwrócił twarz w stronę Tinga. – Tylko... jestem zmęczony.
<C.D.N.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz